Kiedy przyszłam tu po raz pierwszy, byłam (pewnie samotną) nastolatką, chcącą przelać wszystkie tysiące niewypowiedzianych słów, które grzęzły we mnie i potęgowały przez lata. Pamiętam ten moment, my heart goes nana, błękitne ściany w pokoju, który boleśnie odszedł później w zapomnienie. Później, szukając swojego miejsca na ziemi, mieszkałam w takim samym mieszkaniu. Jedynym po latach miejscu, do którego wracając czułam, że wracam do domu.
Te szesnaście lat temu napisała mi tu komentarz, a później, gdy za każdym razem zamykałam drzwi unikając kontaktu, pchała się oknem. Opowiadałam tę historię spotykając się z niedowierzaniem wielu osób, gdy później zostałam świadkiem na jej ślubie, a dziś jej córka, moja chrześnica, kończy osiem lat. Osiem! Nie wiem, kiedy to zleciało. Zbyt szybko, zbyt intensywnie, zbyt dużo dorosłości pojawiło się w naszych życiach. Te nastoletnie czasy i błękitne ściany odeszły w zapomnienie...
Kilka dni temu to ja napisałam do niej. Wysłałam jej zdjęcie aktu notarialnego z podpisem "dokładnie w tym miejscu byłam te naście lat temu, kiedy się poznałyśmy. Tylko wtedy to miejsce traciłam, a dziś jest tylko moje". Wróciłam do domu.