Cztery lata temu, czternastego maja i trzeciego października, niebo płakało razem z nami. Chciałam dziś powiedzieć tyle rzeczy, które nie przeszły mi przez gardło. Chciałam powiedzieć, że możesz walczyć, bo masz dla kogo, ale... możesz też odejść, a ja i tak Cię nie zapomnę. Pamiętam wszystkich, którzy odeszli. Tydzień temu, w niedzielę, przepraszałaś, że nie ma ciasta. Piłaś z nami kawę i śmiałaś się z życia, radośnie. Dziś ciszę przerywa zbyt dogłębne pik pik, raz po raz od nowa. Nie otwierasz oczu, nie śmiejesz się jak zaledwie w niedzielę, że z umytymi włosami i wyperfumowana możesz iść na randkę. Usłyszałam dziś w pół słowa, że mi Ciebie zazdroszczą. Ja też tak nie raz myślałam. Mimo pewnych nieodpowiedzeń, niesłusznych pretensji. Niedzielnej kawy, czwartkowej herbaty i naleśników. Niedzwonienia, ale rozmów z patrzeniem w oczy, doświadczone, kochające, czasem zbyt ufne w stosunku do niektórych osób, zbyt pobłażliwe. Ale takie nasze. Z uśmiechem półgębkiem, zwyczajami przejętymi od dziadka. Nie wiem co robić, co myśleć, mówić, jak się zachować. Tu chyba nie ma dobrych słów i dobrych myśli.
A siódmego marca pikanie maszyny ustało, chrapliwy oddech się urwał, cisza ogarnęła wszystko dookoła i, jak siedzę teraz z poczuciem niedzieli, od dwóch dni w domu, to brakuje mi naszej kawy. Nasz program telewizyjny w samotności wygląda zupełnie inaczej, a echo nieodbytych rozmów już zawsze będzie z tyłu głowy. Pielęgnuję w sobie zapach domu, w którym spędziłam dzieciństwo i wciąż trzymam się myśli, że ohana to znaczy rodzina, pamiętam wszystkich, którzy odeszli. Choć nad naszą przeszła już cała masa burz, które wstrzymywałaś przez lata. Cieszę się w duchu, że nie jesteś tam sama. Wiem, że poszłaś na tą randkę spokojna, stęskniona... Ale cisza wciąż we mnie siedzi, w nas wszystkich.
Zatrzymałam się w tym biegu, kiedy pikanie się zaczęło, a później zatrzymało się wszystko. Siadam wieczorami przy kuchennym oknie, w którym pod koniec ubiegłego roku pojawiła się panorama, której zawsze chciałam. Może miasto nie to, mieszkanie za nisko, ale panoramę i światła wymarzyłam sobie długie lata temu. W echu maszynerii odrzuciłam propozycję pracy, której pewnie powinnam żałować, ale która przyszła w złym momencie mojego życia, uświadamiając mi jednak poczucie innych ambicji.
Ustały wspólne wieczory i oglądanie filmów. Zastąpiły miejsca wielogodzinnym rozmowom przez telefon, podczas których w słuchawce, w środku nocy, uspokaja się oddech. Wróciły do mnie wrzosowe marzenia, wróciła perspektywa ławki pod jabłonką. Pierwsze zrodziły się rok temu, od wizji drugiej minęły całe lata. Ale na nic nie jest za późno, kiedy człowiek naprawdę mocno czegoś pragnie... Przyjdzie czas na wszystko, wiem. Jest jeszcze cały stos rzeczy do zrobienia, wiele pracy do włożenia, kilka kłótni o kolor ścian i ustawienie mebli, lokalizację kuchni na fundamentach, które wylane przed laty, dziś chciałabym przenieść.
Siadając z herbatą w salonie, do którego przez okno wkrada się zachodzące słońce myślę, że skupiłam się na rzeczach, które są tak niewiele warte, często nie dostrzegając tych, które znaczą wszystko. A później niektóre z nich po prostu odeszły. Ten rok źle się zaczął. Mimo to w ciszy i zatrzymaniu w biegu chcę wierzyć, że jeszcze będzie pięknie.
Ja wierzę, że będzie pięknie.
OdpowiedzUsuńPosiedzę, pomilczę i zadumam się razem z Tobą.
Bo właśnie zawsze zapominamy by cieszyć się z tego co mamy a nie martwić o to, co chcielibyśmy mieć. Do tego drugiego zalicza się też tracenie czasu na myślenie o rzeczach, których nie cofniemy i nie zmienimy. Pora skierować myśli na tym, co jest teraz :)
OdpowiedzUsuńMam łzy w oczach. I ogromną skałę w gardle.
OdpowiedzUsuńBędzie pięknie. Będzie najpiękniej jak to możliwe.