Stojąc u progu trzynastego roku naszej (nie)obecności myślałam, że teraz już musi się coś zmienić. Odkopałam zeszyty bez żalu i playlisty, które przestały mnie ranić. Choć jedna piosenka zawsze będzie miała zielony odcień tęczówek. Kilkanaście dni temu powiedziałam jej, że pierwszy raz od trzynastu lat, zamknięta w ramionach, nie czuję na sobie Jego wzroku, wyrzutów sumienia i nie mam poczucia, że robię coś, czego robić nie powinnam. Trzynaście lat. Trzynaście powodów. Choć, tak naprawdę, miesiąc temu tych powodów było przecież cztery tysiące siedemset czterdzieści dziewięć. Ciut mniej, o wiele więcej. Zamknęłam za sobą, bez żalu, drzwi, które przez lata na siłę trzymałam uchylone, bo za nimi było bezpiecznie, nawet jeśli kontakt ograniczał się do nikłych promieni słońca wpadających przez dziurkę od klucza. A ten kluch, skrzętnie odkurzany, trzymałam głęboko schowany w najgłębszych zakamarkach stęsknionych przez lata oddechów. Niewypowiedziane ma szansę jeszcze się nie zdarzyć, pozostać w zawieszeniu skrzyżowanych spojrzeń, gdy oczy patrzą nie w siebie, ale w tym samym kierunku. Niektóre bańki pękają zbyt szybko, nietrwałe i niezdolne, by móc utrzymać się w powietrzu. A powietrze nie jest ciężkie, nie ma konkretnego zapachu. Choć przez krótką chwilę wydawało mi się, że dotyk czyjejś skóry, pierwszy raz od trzynastu lat, mimo czterech tysięcy siedmiuset czterdziestu dziesięciu powodów, zostanie ze mną na dłużej niż kilka tygodni. Znam przecież te lata, te spojrzenia w połowie urwane i dotyk, który nie miał szans się ziścić, bo do tej pory to ja uciekałam, wciąż, raz po raz od nowa, w tym samym kierunku. Wciąż jest to wszystko, choć dziewięć łez już tak nie boli. Stęskniony każdy oddech w tym roku też mniej boli, a świadomość tego wszystko... nie boli już wcale. Trzynaście lat tęsknot i trzynaście tygodni, by uświadomić sobie, że chcę, że mogę, że da się. Choć pamiętam, jak ktoś mi kiedyś powiedział, i wciąż mocno w to wierzę, że jest w tym coś pierwszego, coś co się nie spełniło, choć prawdopodobnie powinno. Trzynaście lat później, pierwszy raz naprawdę, patrzę na zdjęcia i czuje, że nie trzęsą mi się ręce. Pierwszy raz bez echa i złudzeń zielonych tęczówek nie śpiewam, że nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości. Choć ja sama, gdzieś w sobie, trochę się jej boję. Kolejnych trzynastu lat i zakorzenienia w sobie poczucia, że dłonie będą trzęsły się w podobny sposób. Czytam, wieczorem po ciężkim dniu, że "zawsze jest ten jeden, nieoceniony mężczyzna, do którego będziesz tęsknić całe życie". I wiem, i wierzę, i wracam ciepłą myślą. I myślę, że zawsze już będę wracać. Ale w inny niż do tej pory sposób. Odpycham od siebie dotyk czyichś dłoni, ale z zupełnie innego powodu. Pierwszy raz czułam się w ten sposób, nie szukając ucieczki, ale przyjmując to, co się wydarza. Nawet jeśli wydarzało się krótko. Może nazbyt krótko, a może zbyt długo. Powiedziałam komuś kiedyś, że ten pierwszy po Nim zawsze odejdzie, to nie ma szansy się zdarzyć. I mimo lat i próby tęsknot do innych tęczówek, dla mnie ten właśnie dotyk był uwalniający. Uświadamiający, że te drzwi, upchane w kartony i odkurzane co jakiś czas słowa, zostawiłam za sobą. Trzynaście lat i cztery tysiące siedemset czterdzieści dziewięć powodów później, w innym miejscu w świecie i zupełnie innym w życiu, wzięłam pierwszy głęboki oddech, bez trzęsących się dłoni. Bez łez wylewanych z tęsknoty... za stęsknionym oddechem. Ta melodia ma echo, i na swój sposób zawsze będzie pierwszą, zawsze ostatnią... Ale dziś mnie nie boli. A to uczucie braku bólu nie powoduje pustki. Może to nawał zajęć, braku czasu. Ale noce, na swój sposób samotne, nie dają poczucia samotności w tęsknocie za dotykiem zostawionym za sobą lata temu. Dziś jestem ja, dawne miejsca i nowe powody do tęsknot, niemających koloru i niepatrzących już z czułością. Dziś ja sama patrzę na siebie i swoje życie w ten sposób i choć czuję dotyk tej przeszłości, to nie ciągnie mnie on już w odchłanie hektolitrów łez wylanych w miejscach, do których bałam się wracać. Piję dziś wino bez wyrzutów sumienia złamanego, łamanego po stokroć, serca. Choć są i zawsze będą na nim rysy. Pękało zbyt często, zbyt mocno i zbyt wiele razy, na tysiące milionowych kawałków. Uśmiecham się sama do siebie, otulając swoim własnym ciepłem. Bez wyrzutów sumienia zielonych przez trzynaście lat tęczówek. Po czterech tysiącach siedmiuset czterdziestu dziewięciu oddechach pełnych Ciebie, dziś oddycham sobą. I uśmiecham się do trzynastu naszych lat, życząc już tylko szczęścia, bez żalu, z zupełnie inną, wolną, spokojną i ciepłą wewnątrz tęsknotą za pierwszymi spojrzeniami... moimi, nie Twoim już. Choć na pytanie co jeśli Go spotkasz, pewnie do dnia tego, przypadkowego, w na swój sposób obcym dziś już miejscu, spotkania, nie będę umiała odpowiedzieć. Wybaczyłam sobie niespełnienie czterech tysięcy siedmiuset czterdziestu dziewięciu marzeń, stawiając pierwszy krok w nowe, (nie)znane, swoje własne, życie.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz