Dwanaście lat temu, kiedy zostawałam sama w biurze, a za oknem robiło się ciemno, chodziła mi po głowie Jakubowicz i jej W domach z betonu. Dziś, kręcąc się w kółko z wpółprzymkniętymi powiekami, nucę tę piosenkę pod nosem, jakby nic się nie zmieniło. A przecież zmieniło się wszystko. Dziś biuro jest inne, w innym przecież miejscu, a przede wszystkim inna jestem ja. Starsza, pewnie dojrzalsza, pewnie wyprana z pewnych marzeń i pragnień, które wtedy miałam. Zbliżająca się granica pewnego wieku miesza w głowie planom, które snułam jeszcze kilkanaście miesięcy temu i rodzi inne, których rozsądek stara się nie dopuścić. Statystycznie co siedem lat człowiek zmienia swoje życie, podobno. Mnie siedem lat największego rozwoju zawodowego minie w za półtora miesiąca i będąc dziś w tym miejscu, w którym jestem, chęć spakowania walizki jest silniejsza niż kiedykolwiek. Podobnie jest w domu, w życiu prywatnym, które ledwie istnieje i czasem chciałabym obudzić się z niego w alternatywnej rzeczywistości, samotności z samą sobą, nie z drugim człowiekiem. Rozłożyć raz jeszcze ramiona, przymknąć powieki i uśmiechać się pod nosem, pijąc przesłodzoną kawę z ekspresu, który dziś jedynie odkurzam czasem z kurzu. Chciałabym czasem wyrzucić sypaną kawę, niepasujące do niczego biurko z salonu, w którym miały być kiedyś świeże kwiaty, a które w nim nie bywają. Kochałam tę wizję, samej siebie i swojego życia. Dziś tamtej dziewczyny nie ma i nie jestem pewna, czy pudełka, które trzymałam skrzętnie ukryte na górnej półce... byłby w stanie ją zmieścić. Być może odeszła na zawsze. Może wraca czasem, nieśmiało zagląda, w takich jak ten momentach. Ciszy, która zbyt często się nie zdarza. W biurze, którego kiedyś chciałam. W pracy, której nadmiar pozwala mi spędzić czas z samą sobą i tym wszystkim, co tkwiło mi w sercu... a może dalej w nim jest, tylko znaleźć tego na co dzień nie potrafię. W domach z betonu nie ma wolnej miłości. Mam dom z betonu i miłość pozorną, której nie jestem dziś pewna. I nie lubię tej wizji chyba bardziej, niż lubię czasem przytulić się przed snem.
Płakałam dziś jak dziecko, co od bardzo dawna mi się nie zdarzyło. Za tym wszystkim, co wyobraziłam sobie półtora roku temu i co tak bardzo teraz się nie spełnia. Staję przed lustrem, patrzę w ciemne oczy i myślę, że przecież im szczęśliwsze, tym bardziej stawały się zielone. A dziś mam ładne, brązowe. Ze świstem wypuszczam powietrze z płuc w nadziei na oczyszczenie, które nie przychodzi. Jeszcze przecież nie tak dawno byłam kimś zupełnie innym. I inaczej wyobrażałam sobie to wszystko.
Chciałabym zniknąć, przynajmniej na chwilę. Spakować walizkę, usiąść z kawą na tarasie z widokiem na morze, a może na molo, pobyć, sama z sobą, chłonąc. Kiedyś chciałam to robić częściej. Przez chwilę, ulotną, sobie na to pozwalałam. Łapię się na tym, że te biura, jedno czy drugie, są lepsze niż betonowe ściany. Casanova w nich przecież nie gości. A cała reszta pozytywnych uczuć, zaczyna jedynie w nich bywać. A ja zawsze myśląc o wspólnym życiu... chciałam, żeby ono było, nie bywało.
Słuchałam tej piosenki w mojej wczesnej młodości.
OdpowiedzUsuńMyślę, że potrzebujesz wakacji. Jedź nad morze. Sama. Odpocznij.
Zrób to na co masz ochotę. Zrób coś dla siebie. I uśmiechnij się też do siebie. Chyba zabrakło Ciebie w Tobie. Może się mylę, ale tak mi się właśnie wydaje.
Ucieczka to, to o czym teraz marzę...
OdpowiedzUsuńDawno nie pisałaś? Jak się czujesz?
OdpowiedzUsuń